fbpx
+48 22 455 38 38
Bora Bora – Symbol egzotycznej podróży

Bora Bora - Symbol egzotycznej podróży

Miejsce, którego nie ma, stworzone w wyobraźni. Czyli utopia. Jeśli powiesz znajomym, że się tam wybierasz, z niedowierzaniem wybuchnę śmiechem. Co to jest, gdzie to jest?

Bora Bora est jedną z setek wysp Polinezji, roz­rzuconych wzdłuż Pacyfiku. Niełatwo znaleźć ją na mapie. Gdzie się znajduje? Spójrz pod nogi. Dokładnie tam, po drugiej stronie kuli ziemskiej. Po­linezja (po grecku: wiele wysp) do dziś podzielona jest między Australię, Nową Zelandię. Wielką Brytanię, USA i Fran­cję. Od wschodu archipelag zamyka słyn­na dzięki tajemniczym, monumentalnym posągom Wyspa Wielkanocna, należąca do Chile. Legenda głosi, że syn boga słoń­ca – Maui wydobył z dna oceanu atole i wyspy które złowił na wędkę. Antenaci Polinezyjczyków pojawili się tam w XX wieku przed naszą erą. Na początku XVI wieku naszej ery dopłynął do wysp pierwszy Europejczyk – Ferdynand Magellan. Dwieście lat później przybył tam James Cook.

Kwiaty zamiast obrączki

Bora-Bora jest częścią Polinezji Francu­skiej, leży 240 kilometrów od Tahiti. Nie­wielka: 10 km długości i 4 km szerokości, jeszcze na początku naszego wieku była trudno dostępna nawet dla wytrawnych żeglarzy. W lutym 1942 roku zdumieni mieszkańcy ujrzeli desant kilku tysięcy mężczyzn, którzy natychmiast przystąpi­li do tworzenia umocnień, dróg, ujęć wo­dy, pasów startowych i całego bałaganu, jaki zwykle towarzyszy przemarszom woj­ska. Było to po ataku na Pearl Harbor. Bo­ra-Bora stała się jedną z baz mających powstrzymać inwazję japońską na Pacy­fiku. Żołnierze przebywający tam aż do zakończenia wojny, rozsławili jej urok na całym świecie.

Z Europy już dalej pojechać nie moż­na. Trudno również o piękniejszą podróż. Zagubioną na oceanie wyspę otacza la­guna. Morze rozbija się o rafę koralową, woda jest więc spokojna, ciepła, o elek­tryzujących zielono-niebieskich kolorach. Chwilami nie wiadomo, gdzie kończy się morze, a zaczyna niebo. Nawet z łódki wi­dać podwodne życie na głębokości kilku metrów: żółwie, płaszczki, jeżozwierze, kraby, niezwykłe muszle i mnóstwo kolo­rowych rybek. Ryby jedzą z ręki namoczo­ną bułkę. Nakładamy maski, wskakuje­my do wody. „Uwaga na mureny! – krzyczy nasz przewodnik. – Nie dość, że dra­pieżne, to jeszcze jadowite”.

Nad wyspą wznosi się góra w kształcie trapezu: Mont Otemand ma 727 metrów wysokości, szczyt jest skalisty i niedostęp­ny. Po stokach wspinają się rośliny jak z rajskiego ogrodu: palmy, krzewy o wiel­kich liściach, drzewa bananowe, mango i kwiaty we wszystkich kolorach. Najbar­dziej znane to białe tiarę, przypominają trochę nasz jaśmin, pachną o wiele in­tensywniej. Mieszkańcy Polinezji noszą je we włosach. Turystom radzą, by umieszczać tiarę po właściwej stronie. Za lewym uchem oznacza: jestem zajęta, za prawym sygnał: szukam partnera.

Różnica czasu wynosi 12 godzin. Nie trzeba regulować zegarków. To dziwne uczucie: dzień, który tam się zaczyna i wszystko jeszcze może przynieść, w Pol­sce właśnie dobiega końca… W tym rejo­nie nie ma świtu ani zmierzchu. O godzi­nie 18.00 słońce nagle chowa się w mo­rzu i równie szybko wstaje o 6.00 rano. Zanim zrobi się zupełnie jasno, mamy kilka minut, by sekundować zmaganiom dnia z nocą. Żaden malarz nie wymyślił­by takiej gry kolorów, rozszczepienia świa­tła. To najpiękniejsze miejsce na ziemi – przekonują turyści, którzy zwiedzili już cały świat.

Potomek Piłsudskiego

Mieszkamy w ośrodku Club Med. To jedna z najatrakcyjniejszych przystani dla turystów. Szczyci sie wyśmienitą kuchnią (kilkadziesiąt dań każdego dnia: francu­skie, greckie, meksykańskie, japońskie, po­linezyjskie) oraz oferuje różnorodny sprzęt sportowy. Wielu gości Club Med na Bo­ra-Bora to nowożeńcy. Chyba nie ma piękniejszej scenerii na podróż poślubną.

„Czy wiesz, że szef instruktorów’ spor­towych jest polskiego pochodzenia?- py­ta jeden z opiekunów

Słynna polityczna rodzina: Piluski”. Niemiłosiernie kaleczy nazwusko, nie wie­rzę własnym uszom, biegnę szukać spor­towca numer jeden. I rzeczywiście. Spo­tkałam na Bora-Bora potomka marszałka Piłsudskiego!

Xavier ma 30 lat, urodził się w Paryżu. W Club Med pracuje od trzech lat. Nie mówi po polsku, nigdy nie był w kraju ich przodków. „Nie wiem, z której jestem linii, szukam korzeni, bardzo chciałby przyjechać do Polski, spotkać się z rodziną. Mój prapradziadek był prawdopodobnie kuzynem marszałka Piłsudskie­go. Nazywał się Antoine (Antoni), jego żona – Anna Muntz”. Xavier rysuje mi drzewo genealogiczne Piłsudskich osia­dłych we Francji. Obiecuję, że sprawdzę brakującą gałąź.

Następnego dnia wyruszam na spotka­nie z rekinami. G.O. podgrzewają atmos­ferę: „Oglądałaś »Szczęki«?”, „Spotka­łaś już kiedyś rekina? Nie?! I nie boisz się?”, „Bardzo jesteś dzielna…”, „Będzie nam ciebie brakowało”. Karmienie reki­nów jest jedną z atrakcji Club Med na Polinezji, nie poddam się tak łatwo. Wy­pływamy rano w morze.

W miarę jak Bora-Bora robi się coraz mniejsza, mój niepokój rośnie. W końcu Natua, nasz przewodnik, zatrzymuje łódź. Nakładamy maski, zanurzamy głowy, Na­tua wrzuca do wody ryby. Cisza. I nagle są. Płyną majestatycznie, szybko, niemal nie poruszając ciałem. Mają około półto­ra metra długości. Odległość od nas: ja­kieś dwa, trzy machnięcia ogonem. Re­kiny cytrynowe nie atakują ludzi, a jed­nak budzą respekt. Natua znika pod wo­dą i po chwili wynurza się, trzymając jed­nego z nich. „Chcesz go pogłaskać? Tyl­ko nie wzdłuż boku, tam ma czułe recep­tory, może cię ugryźć”. Z lekką obawą głaszczę go po grzbiecie. Myślałam, że w dotyku będzie przypominał rybę, tym­czasem skórę ma lekko porowatą i całko­wicie suchą. Wracając, zastanawiamy się, czy czekają nas jeszcze kiedyś w życiu większe emocje.

Zmierzch bożków

Po południu idziemy na spacer po wy­spie. Stare kobiety ze swoimi kramikami czekają na turystów. Na straganach mu­szelki, pareo, plecione torby, drewniane rzeźby. Kiedy pytam, jak żyją Polinezyjki, ich twarze pochmurnieją. „Wszystko się zmieniło. Kiedyś dziewczyny wkłada­ły tiarę za ucho po ukończeniu 20 lat. Te­raz nie słuchają rodziców. Wcześnie za­chodzą w ciążę, późno wychodzą za mąż. Dzieci podrzucają nam na wychowanie, a same dalej się bawią. Antykoncepcja? Tak, wiemy, ale pigułki są bardzo dro­gie… Przed epoką telewizji, wideo, dysko­tek żyliśmy tu bardzo spokojnie. Rodzice mieli po dziesięcioro dzieci. Uprawiali maniok, wcale nie byli biedni. Dziś naj­lepiej mieć tylko dwoje, troje. I też cięż­ko je utrzymać. One chcą mieć wszystko, co widzą dookoła. Dawniej kobiety dba­ły tylko o dom. Teraz znalazły pracę w ho­telach, młodym to się podoba. Ale męż­czyźni utracili status najważniejszej oso­by w rodzinie. Często nie mogą znaleźć dla siebie zajęcia, więc piją wódkę”.

Nie tylko oni. Piją Papuasi w Australii, Indianie w rezerwatach, Eskimosi na Grenlandii, potomkowie Inków i Majów w Ameryce Południowej. Ze straganu pa­trzy na mnie smutno Tiki polinezyjski bożek kamieni i drzew. Kupując go, za­stanawiam się, co będzie, gdy białego człowieka dosięgnie kiedyś gniew tysięcy bóstw, unicestwionych – podobnie jak on – w imię wyższej cywilizacji.

W drogę powrotną zabiera nas statek „Club Med 2”. Ma dwie restauracje, pięć barów, salę klubową, dwa baseny. Mię­dzy ośmioma pokładami kursuje winda. W nocy płynie, w dzień cumuje przy ko­lejnych wyspach: Bora-Bora, Raiatea, Moorea. Otwiera się też rufa statku, gdzie znajduje się pokład sportowy: motorówki, surfingi, narty wodne. Łodzie zabierają chętnych do nurkowania na rafie. Instruk­tor pyta, czy umiemy pływać. Poprzednie­go dnia dwoje Japończyków wyruszyło na podbój podwodnego świata. Ona za­częła tonąć. Wtedy mąż, jak na prawdzi­wego Japończyka przystało, rzucił się… po kamerę.

Wieczorem ocean przestał być spokoj­ny. Woda w basenach wrze, kipi i wy­skakuje z sykiem na wysokość dwóch me­trów. Nie chcemy iść spać bez kolacji. „Musisz dużo jeść i mało pić – przeko­nuje Pierre. – W przeciwnym razie w twoim żołądku zrobi się to samo, co w basenie. I nie przejmuj się. Admirał Nelson, dwukrotny pogromca floty Napoleona, dostawał mdłości na samą myśl o morzu”.

Ach, Tahitanki

Ostatni etap: Tahiti, najsłynniejsza wy­spa Polinezji Francuskiej. Pierwszymi, którzy nie chcieli stąd wracać do domu, byli marynarze angielskiego żaglowca „Bounty”. W 1788 roku, po sześciomie­sięcznym słodkim życiu na wyspie, kapi­tan William Blight zarządził kurs powrot­ny. Marynarze zostawili go wraz z kilko­ma oficerami w szalupie na morzu, a sa­mi zawrócili na Tahiti. O buncie na „Bounty” powstało w Hollywood kilka filmów. Jeden został nagrodzony Osca­rem, drugi wyróżnił się rolą Marlona Brando. Sam Brando kupił kilka lat temu dwie polinezyjskie wyspy. Na jednej po­stawił hotel, na drugiej założył hodowlę homarów.

Urok Tahitanek rozsławił Paul Gauguin. Mieszkał tam i malował 11 lat. Na Ta­hiti powstał jeden z najsłynniejszych je­go obrazów, na którym dopisał: „Skąd przybywamy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?” Dziś można oglądać kilka jego płócien i rzeźb w muzeum, wzniesio­nym w przepięknym ogrodzie botanicz­nym (wyobraźcie sobie ogród botaniczny na Tahiti… w krainie, gdzie każdy domo­wy ogródek wygląda jak z bajki).

Gauguin zmarł w nędzy i zapomnie­niu. Jego grób znajduje się na archipela­gu Markizów. Obok spoczywa słynny pie­śniarz Jacąues Brel, który u szczytu sławy zrezygnował z kariery, porzucił rodzinę i też uciekł na Polinezję, szukać ukojenia. Ciężko chory wrócił do Francji, ale popro­sił, by pochowano go obok Gauguina.

Na lotnisku w Papcete (stolica Poline­zji Francuskiej) nowych przybyszów wita orkiestra. Tańczące Tahitanki wieszają im na szyi wieńce z tiarę.

W tym szumie majestatyczna Bora-Bo­ra wydaje się snem o niezmąconym spo­koju i szczęściu. To chyba jedyne tak pięk­ne miejsce, gdzie nie dotarł turystyczny zgiełk, nic ma kolosów hotelowych, brak cywilizacji. Dla każdego będzie to po­dróż życia. I warto o niej marzyć!