Miejsce, którego nie ma, stworzone w wyobraźni. Czyli utopia. Jeśli powiesz znajomym, że się tam wybierasz, z niedowierzaniem wybuchnę śmiechem. Co to jest, gdzie to jest?
Bora Bora est jedną z setek wysp Polinezji, rozrzuconych wzdłuż Pacyfiku. Niełatwo znaleźć ją na mapie. Gdzie się znajduje? Spójrz pod nogi. Dokładnie tam, po drugiej stronie kuli ziemskiej. Polinezja (po grecku: wiele wysp) do dziś podzielona jest między Australię, Nową Zelandię. Wielką Brytanię, USA i Francję. Od wschodu archipelag zamyka słynna dzięki tajemniczym, monumentalnym posągom Wyspa Wielkanocna, należąca do Chile. Legenda głosi, że syn boga słońca – Maui wydobył z dna oceanu atole i wyspy które złowił na wędkę. Antenaci Polinezyjczyków pojawili się tam w XX wieku przed naszą erą. Na początku XVI wieku naszej ery dopłynął do wysp pierwszy Europejczyk – Ferdynand Magellan. Dwieście lat później przybył tam James Cook.
Kwiaty zamiast obrączki
Bora-Bora jest częścią Polinezji Francuskiej, leży 240 kilometrów od Tahiti. Niewielka: 10 km długości i 4 km szerokości, jeszcze na początku naszego wieku była trudno dostępna nawet dla wytrawnych żeglarzy. W lutym 1942 roku zdumieni mieszkańcy ujrzeli desant kilku tysięcy mężczyzn, którzy natychmiast przystąpili do tworzenia umocnień, dróg, ujęć wody, pasów startowych i całego bałaganu, jaki zwykle towarzyszy przemarszom wojska. Było to po ataku na Pearl Harbor. Bora-Bora stała się jedną z baz mających powstrzymać inwazję japońską na Pacyfiku. Żołnierze przebywający tam aż do zakończenia wojny, rozsławili jej urok na całym świecie.
Z Europy już dalej pojechać nie można. Trudno również o piękniejszą podróż. Zagubioną na oceanie wyspę otacza laguna. Morze rozbija się o rafę koralową, woda jest więc spokojna, ciepła, o elektryzujących zielono-niebieskich kolorach. Chwilami nie wiadomo, gdzie kończy się morze, a zaczyna niebo. Nawet z łódki widać podwodne życie na głębokości kilku metrów: żółwie, płaszczki, jeżozwierze, kraby, niezwykłe muszle i mnóstwo kolorowych rybek. Ryby jedzą z ręki namoczoną bułkę. Nakładamy maski, wskakujemy do wody. „Uwaga na mureny! – krzyczy nasz przewodnik. – Nie dość, że drapieżne, to jeszcze jadowite”.
Nad wyspą wznosi się góra w kształcie trapezu: Mont Otemand ma 727 metrów wysokości, szczyt jest skalisty i niedostępny. Po stokach wspinają się rośliny jak z rajskiego ogrodu: palmy, krzewy o wielkich liściach, drzewa bananowe, mango i kwiaty we wszystkich kolorach. Najbardziej znane to białe tiarę, przypominają trochę nasz jaśmin, pachną o wiele intensywniej. Mieszkańcy Polinezji noszą je we włosach. Turystom radzą, by umieszczać tiarę po właściwej stronie. Za lewym uchem oznacza: jestem zajęta, za prawym sygnał: szukam partnera.
Różnica czasu wynosi 12 godzin. Nie trzeba regulować zegarków. To dziwne uczucie: dzień, który tam się zaczyna i wszystko jeszcze może przynieść, w Polsce właśnie dobiega końca… W tym rejonie nie ma świtu ani zmierzchu. O godzinie 18.00 słońce nagle chowa się w morzu i równie szybko wstaje o 6.00 rano. Zanim zrobi się zupełnie jasno, mamy kilka minut, by sekundować zmaganiom dnia z nocą. Żaden malarz nie wymyśliłby takiej gry kolorów, rozszczepienia światła. To najpiękniejsze miejsce na ziemi – przekonują turyści, którzy zwiedzili już cały świat.
Potomek Piłsudskiego
Mieszkamy w ośrodku Club Med. To jedna z najatrakcyjniejszych przystani dla turystów. Szczyci sie wyśmienitą kuchnią (kilkadziesiąt dań każdego dnia: francuskie, greckie, meksykańskie, japońskie, polinezyjskie) oraz oferuje różnorodny sprzęt sportowy. Wielu gości Club Med na Bora-Bora to nowożeńcy. Chyba nie ma piękniejszej scenerii na podróż poślubną.
„Czy wiesz, że szef instruktorów’ sportowych jest polskiego pochodzenia?- pyta jeden z opiekunów
Słynna polityczna rodzina: Piluski”. Niemiłosiernie kaleczy nazwusko, nie wierzę własnym uszom, biegnę szukać sportowca numer jeden. I rzeczywiście. Spotkałam na Bora-Bora potomka marszałka Piłsudskiego!
Xavier ma 30 lat, urodził się w Paryżu. W Club Med pracuje od trzech lat. Nie mówi po polsku, nigdy nie był w kraju ich przodków. „Nie wiem, z której jestem linii, szukam korzeni, bardzo chciałby przyjechać do Polski, spotkać się z rodziną. Mój prapradziadek był prawdopodobnie kuzynem marszałka Piłsudskiego. Nazywał się Antoine (Antoni), jego żona – Anna Muntz”. Xavier rysuje mi drzewo genealogiczne Piłsudskich osiadłych we Francji. Obiecuję, że sprawdzę brakującą gałąź.
Następnego dnia wyruszam na spotkanie z rekinami. G.O. podgrzewają atmosferę: „Oglądałaś »Szczęki«?”, „Spotkałaś już kiedyś rekina? Nie?! I nie boisz się?”, „Bardzo jesteś dzielna…”, „Będzie nam ciebie brakowało”. Karmienie rekinów jest jedną z atrakcji Club Med na Polinezji, nie poddam się tak łatwo. Wypływamy rano w morze.
W miarę jak Bora-Bora robi się coraz mniejsza, mój niepokój rośnie. W końcu Natua, nasz przewodnik, zatrzymuje łódź. Nakładamy maski, zanurzamy głowy, Natua wrzuca do wody ryby. Cisza. I nagle są. Płyną majestatycznie, szybko, niemal nie poruszając ciałem. Mają około półtora metra długości. Odległość od nas: jakieś dwa, trzy machnięcia ogonem. Rekiny cytrynowe nie atakują ludzi, a jednak budzą respekt. Natua znika pod wodą i po chwili wynurza się, trzymając jednego z nich. „Chcesz go pogłaskać? Tylko nie wzdłuż boku, tam ma czułe receptory, może cię ugryźć”. Z lekką obawą głaszczę go po grzbiecie. Myślałam, że w dotyku będzie przypominał rybę, tymczasem skórę ma lekko porowatą i całkowicie suchą. Wracając, zastanawiamy się, czy czekają nas jeszcze kiedyś w życiu większe emocje.
Zmierzch bożków
Po południu idziemy na spacer po wyspie. Stare kobiety ze swoimi kramikami czekają na turystów. Na straganach muszelki, pareo, plecione torby, drewniane rzeźby. Kiedy pytam, jak żyją Polinezyjki, ich twarze pochmurnieją. „Wszystko się zmieniło. Kiedyś dziewczyny wkładały tiarę za ucho po ukończeniu 20 lat. Teraz nie słuchają rodziców. Wcześnie zachodzą w ciążę, późno wychodzą za mąż. Dzieci podrzucają nam na wychowanie, a same dalej się bawią. Antykoncepcja? Tak, wiemy, ale pigułki są bardzo drogie… Przed epoką telewizji, wideo, dyskotek żyliśmy tu bardzo spokojnie. Rodzice mieli po dziesięcioro dzieci. Uprawiali maniok, wcale nie byli biedni. Dziś najlepiej mieć tylko dwoje, troje. I też ciężko je utrzymać. One chcą mieć wszystko, co widzą dookoła. Dawniej kobiety dbały tylko o dom. Teraz znalazły pracę w hotelach, młodym to się podoba. Ale mężczyźni utracili status najważniejszej osoby w rodzinie. Często nie mogą znaleźć dla siebie zajęcia, więc piją wódkę”.
Nie tylko oni. Piją Papuasi w Australii, Indianie w rezerwatach, Eskimosi na Grenlandii, potomkowie Inków i Majów w Ameryce Południowej. Ze straganu patrzy na mnie smutno Tiki polinezyjski bożek kamieni i drzew. Kupując go, zastanawiam się, co będzie, gdy białego człowieka dosięgnie kiedyś gniew tysięcy bóstw, unicestwionych – podobnie jak on – w imię wyższej cywilizacji.
W drogę powrotną zabiera nas statek „Club Med 2”. Ma dwie restauracje, pięć barów, salę klubową, dwa baseny. Między ośmioma pokładami kursuje winda. W nocy płynie, w dzień cumuje przy kolejnych wyspach: Bora-Bora, Raiatea, Moorea. Otwiera się też rufa statku, gdzie znajduje się pokład sportowy: motorówki, surfingi, narty wodne. Łodzie zabierają chętnych do nurkowania na rafie. Instruktor pyta, czy umiemy pływać. Poprzedniego dnia dwoje Japończyków wyruszyło na podbój podwodnego świata. Ona zaczęła tonąć. Wtedy mąż, jak na prawdziwego Japończyka przystało, rzucił się… po kamerę.
Wieczorem ocean przestał być spokojny. Woda w basenach wrze, kipi i wyskakuje z sykiem na wysokość dwóch metrów. Nie chcemy iść spać bez kolacji. „Musisz dużo jeść i mało pić – przekonuje Pierre. – W przeciwnym razie w twoim żołądku zrobi się to samo, co w basenie. I nie przejmuj się. Admirał Nelson, dwukrotny pogromca floty Napoleona, dostawał mdłości na samą myśl o morzu”.
Ach, Tahitanki
Ostatni etap: Tahiti, najsłynniejsza wyspa Polinezji Francuskiej. Pierwszymi, którzy nie chcieli stąd wracać do domu, byli marynarze angielskiego żaglowca „Bounty”. W 1788 roku, po sześciomiesięcznym słodkim życiu na wyspie, kapitan William Blight zarządził kurs powrotny. Marynarze zostawili go wraz z kilkoma oficerami w szalupie na morzu, a sami zawrócili na Tahiti. O buncie na „Bounty” powstało w Hollywood kilka filmów. Jeden został nagrodzony Oscarem, drugi wyróżnił się rolą Marlona Brando. Sam Brando kupił kilka lat temu dwie polinezyjskie wyspy. Na jednej postawił hotel, na drugiej założył hodowlę homarów.
Urok Tahitanek rozsławił Paul Gauguin. Mieszkał tam i malował 11 lat. Na Tahiti powstał jeden z najsłynniejszych jego obrazów, na którym dopisał: „Skąd przybywamy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?” Dziś można oglądać kilka jego płócien i rzeźb w muzeum, wzniesionym w przepięknym ogrodzie botanicznym (wyobraźcie sobie ogród botaniczny na Tahiti… w krainie, gdzie każdy domowy ogródek wygląda jak z bajki).
Gauguin zmarł w nędzy i zapomnieniu. Jego grób znajduje się na archipelagu Markizów. Obok spoczywa słynny pieśniarz Jacąues Brel, który u szczytu sławy zrezygnował z kariery, porzucił rodzinę i też uciekł na Polinezję, szukać ukojenia. Ciężko chory wrócił do Francji, ale poprosił, by pochowano go obok Gauguina.
Na lotnisku w Papcete (stolica Polinezji Francuskiej) nowych przybyszów wita orkiestra. Tańczące Tahitanki wieszają im na szyi wieńce z tiarę.
W tym szumie majestatyczna Bora-Bora wydaje się snem o niezmąconym spokoju i szczęściu. To chyba jedyne tak piękne miejsce, gdzie nie dotarł turystyczny zgiełk, nic ma kolosów hotelowych, brak cywilizacji. Dla każdego będzie to podróż życia. I warto o niej marzyć!