fbpx
+48 22 455 38 38
Lecimy na Bahama

Lecimy na Bahama

A więc to tu? Maleńki port lotniczy, właści­wie barak obok pasa startowego, po śródlądowaniach w Amsterdamie, Memphis, Miami, Nassau, nie robi już na nas żadnego wrażenia.

Małe samolociki i sportowe awionetki kursu­ją bez przerwy między Nassau, stolicą Wysp Bahama, a San Salvador. Cóż! Na tej liczącej zaledwie 160 km2 i zamieszkanej przez 900 sta­łych mieszkańców wysepce wszystkie drogi prowadzą do Club Med. Tę z lotniska, niespełna kilometrową, pokonujemy busikiem w 5 minut. Szeroką bramą, strzeżoną przez ochroniarzy, wjeżdżamy na teren ośrodka.

To nie hotel, tak wygląda raj na Bahama!

Po szarości portu, dawka zieleni, jaka spada na nas tuż za murem, po prostu oszałamia: so­czyste trawniki, rzędy palm kokosowych, kipią­ca bujnością tropikalna roślinność. I pomyśleć, że to wszystko na wyspie – jak wyczytałam w przewodniku – smaganej wiatrami, mającej niemałe problemy z wodą. Ale i oto na horyzon­cie ciąg kolorowych domków, które przez naj­bliższy tydzień dadzą nam schronienie. Naj­pierw jednak spotkanie z GO – najważniejszą „instytucją” w wiosce Club Med.

GO (gentle organizer-animator) to młodzi lu­dzie, którzy będą teraz naszymi aniołami stróża­mi. Opaleni, wysportowani, mówiący przynaj­mniej dwoma językami, GO stanowią o specyfice Club Med. W naszej wiosce jest ich prawie setka, na około 200 odpoczywających. Pochodzący z różnych krajów, prowadzą życie współczesnych nomadów: regulamin nakazuje im przynajmniej co rok zmieniać miejsce.

  • Rutyna, stagnacja zabija entuzjazm – z tego założenia wychodzą organizatorzy. Obowiąz­kiem podstawowym GO jest wyczuć potrzeby ludzkie w chwili, gdy się rodzą, a zaspokoić je -nim zostaną wypowiedziane.

Sympatyczny Wenezuelczyk, który zajmuje się teraz moim bagażem, marzy o Seszelach. Marzenie najzupełniej realne! Wioski Club Med – a jest ich już niemal 100 -znajdują się w najczarowniejszych zakątkach świata. Także na Seszelach!

Tymczasem zmierzamy w stronę naszych domków. Wszystkie łączy ze sobą drewniana estakada, przyozdobiona ażurowymi poręczami, odbijającymi bielą od ścian domków i otaczają­cej ją zieleni. Mnie przypada domek w kolorze słońca. Mam doprawdy szczęście! Żółte słońce, księżyc i gwiazdy na granatowym tle to flaga naszej wioski – „Columbus Isle„. Symbo­lika flagi ma przywodzić na myśl znaki, jakimi kierował się Kolumb, odkrywając, w drodze do Ameryki tę wyspę.

Za drzwiami wita mnie przyjemny chłód kli­matyzacji, a wnętrze skromnego, wydawałoby się na pozór, domku zaskakuje komfortem. Ca­łe jego wyposażenie skomponowano z wielką starannością: ramy lustra, meble są zdobione charakterystycznymi dla kultury karaibskiej or­namentami, pojawiają się one w splotach meta­lowych zagłówków łóżek, nawet lazurowe jak morze kapy przecina środkiem pas w typowe esy-floresy. Ta konsekwencja designerska plus uroda poszczególnych sprzętów i przedmiotów, a także światło i przestrzeń składają się na nie­powtarzalną aurę. Żyć nie umierać…

Komfort- tak, ale…

To jednak nie złote klamki czy luksusowe wnętrza zdecydowały, że na całym świecie wioski Club Med mają swoją wierną klientelę. Otworzyła ludzkie serca niezwykła filozofia, podejście do człowieka.

Na początku był genialny w swej prostocie pomysł. Wyszedł od Gerarda Blitza, szlifierza diamentów, który postanowił dać ludziom to, czego najbardziej potrzebują: przestrzeń, wol­ność, światło, wspaniałe pejzaże. Wykorzystu­jąc namioty wojskowe z demobilu, w 1950 ro­ku, zorganizował dla ocalałych z wojny przyja­ciół pierwszą wioskę – Alkudia na Majorce. Wakacje tak spodobały się pierwszym urlopo­wiczom, że już wkrótce wioski zaczęły wyra­stać jak grzyby po deszczu. Oszołomiony i za­skoczony sukcesem Blitz powołał stowarzysze­nie, o niezarobkowym charakterze, które sfor­mułowało 5 podstawowych zasad:

  1. Nieużywania pieniędzy w obrębie wioski. Nie daje się tutaj napiwków; dziś ułatwia to for­muła „all inclusive”, z małymi wszelako wyjąt­kami, ale i wtedy nie płacimy kartą ani gotówką.
  2. Niestosowania formy pan/pani. Wszech­obecny angielski szalenie w tym, trzeba przy­znać, pomaga. Mamy być braćmi, i już. Mamy? Chcemy!
  3. Niezamykania drzwi na klucz. Dziś już nieaktualne – w pokojach są nawet sejfy.
  4. Nieizolowania się, zwłaszcza przy posiłkach­. Dosiadanie się do stolików, konwersacja z sąsiadem, wymienianie grzeczności – to obo­wiązujący także dzisiaj kodeks zachowań.
  5. Niestrojenia się. Pierwsi urlopowicze otrzymywali na miejscu kostium kąpielowy i pareo, by nie musieli wlec ze sobą bagaży. Dziś jest inaczej, choć przesadne strojenie się jest w złym guście: w dzień obowiązują stroje sportowe, wieczorem codziennie jest inny niezobowiązujący dress code.

Filozofia, sposób myślenia o potrzebach ludzi wytrzymały próbę czasu, choć Blitz i jego na­stępcy nieraz musieli boleśnie zmierzyć się z prawami ekonomii.

Hej, dzień się budzi- czas na zajęcia sportowe!

Dopiero rankiem, po odespaniu męczącej po­dróży, mogę docenić niezwykłość tego miejsca i przemyślaną w najdrobniejszych szczegółach organizację życia w wiosce. Nie ruszając się z łóżka, wiem dokładnie, jakie atrakcje czekają mnie dzisiaj. Na ekranie telewizora stale uaktu­alniany program dnia, szczegółowo informujący o miejscu i godzinie. Mogę zatem wybierać mię­dzy wędkowaniem a nurkowaniem (pod opieką GO, ma się rozumieć). Mogę obejrzeć, w grupie złaknionych romantycznych widoków, zachód słońca, mogę też udać się na objazd wysepki. Decyzja należy do mnie. Mnie jednak, nie ukry­wam, najbardziej porywa program sportowy. Już wiem, że po 10.00 każdego ranka piękna GO Jo­an zaprasza na stretching – gimnastykę rozciąga­jącą, w samo południe zaś nad basen na modną w tym sezonie gim­nastykę wodną (aquagym).

Po południu jeszcze jedna oferta: step aero­bik. Ja jednak pierwszego dnia decyduję się na siłownię. W Warszawie brakowało mi odwagi, by przekroczyć progi tego przybytku.

Duch braterstwa obecny i tutaj. Mary, Kana­dyjka, widząc moją niepewną minę, spieszy od razu z pomocą, włączając gdzie trzeba diabelską machinę. Ręcznik na ramiona, i w drogę! Licz­nik na pulpicie pokazuje pokonane kilometry.

Zalety bogatych programów sportowych do­cenię już po pierwszym posiłku. Gdyby nie po­ranne wizyty w siłowni i gimnastyka, wracała­bym stąd z talią wieloryba. To, co nam tu serwu­ją, może przyprawić o zawrót głowy. Na niekończących się stołach wszystko co najlepsze mogą zaoferować smakoszowi kuchnie: francuska, włoska, chińska, amerykańskiej nie wyłączając. Na moich oczach wąsaty kucharz, Serb, odcina tasakiem plaster pachnącej ziołami pieczeni. Jak tu się nie skusić? Co najmniej kilkanaście gorących dań, jeszcze więcej przystawek. Homary, mule, krewetki pod różnymi postaciami Całe mnóstwo ryb. Miseczki z sosami, sterty ciast, ciasteczek. Mieszają się smaki, kolory, zapachy. Biesiadować można przez niemal cały dzień. No i najważniejsze: do każdego posiłku możemy dobierać sobie sami wino. Korzystamy z tego skwapliwie, bo winko cudownie rozwiązuje ję­zyki. Kolacyjne pogaduchy przy stole z sąsiada­mi i nieodłącznie nam towarzyszącymi GO o 22.00 milkną. W nieodległym amfiteatrze roz­poczyna się show.

Co noc karnawał

Na scenie prawie wszyscy nasi GO. Każdego dnia inny spektakl: raz będzie to wiązanka śmiesznych skeczów, innego prawdziwa rewia z kankanem. Podziwiam zapał i entuzjazm mło­dych ludzi, którzy – nie wiedzieć kiedy – wciąga­ją do wspólnej zabawy. Są niezmordowani, pełni radości życia. Nie zraża ich opór nowicjuszy. Za chwilę i ja wiruję pośród rozbawionej gromady.

Wszyscy tańczymy pod sceną w rytm południo­wych przebojów – uwierzcie, modna przed laty lambada to nic przy tym, co potrafimy z siebie wykrzesać. Tych, którzy nie mają dosyć, zaprasza nocny bar. Przy drinkach i wolno sączącej się muzyczce można kontynuować wieczór. Chętnych nie brak. Tak jak nie brak w nocnej dyskotece, która wreszcie zamyka dzień. Nic dziwnego, że po takim koktajlu wrażeń śpię jak suseł.

Słodkie leniuchowanie

Jeśli w prawdziwej wiosce centrum stanowi ryneczek, to w naszej taką rolę pełni basen.

Wyciągnięta na leżaku, łapię opaleniznę i spod przymkniętych powiek spoglądam na ekipę amerykańskiego magazynu, która tu, nad basenem, realizuje edytorial modowy z kostiu­mami kąpielowymi w roli głównej. Idzie im to sprawnie; cóż, mają tu wszystko naraz: wspa­niałe pejzaże, cudowne słońce, światło, w tle szum, leżącego o parę kroków oceanu. Czuję się całkowicie zrelaksowana, szczęśliwa. A tu goście! Przebrane za indyjskie księżniczki dwie nasze GO częstują owocami. – Masz ochotę na drinka? – podpytują. O mamma mia! – wzdycham, odpędzając pokusę. Co za dużo, to niezdrowo…

Na wprost basenu rozłożysty bungalow z re­cepcją, biblioteką i boutikiem oferującym firmo­we koszulki, tak przydatne tu pareo i inne spor­towe akcesoria. Zaprojektowano i wyposażono go z wielką starannością. Jak się dowiadujemy, zanim w 1992 roku oddano do użytku wczaso­wiczom wioskę – 10 dekoratorów-wnętrzarzy pielgrzymowało po świecie, zbierając zabytko­we przedmioty. Mamy więc obok siebie indiań­skie pióropusze i afrykańskie maski, posążek dobrotliwego Buddy i… figurę wojownika. Na tle barwionych metodą przecierki ścian frag­menty koronkowych drzwi ściągniętych tu bo­daj z Indii. Miszmasz w złym guście? A skądże! Wszystko to wspaniale ze sobą współgra!

Wieczorem cały ten nasz „ryneczek” nabiera jeszcze innej barwy. Oświetlony płonącymi po­chodniami, ze zwiniętymi starannie parasolami, które wyglądają teraz niczym antyczne kolum­ny, przywołuje surrealistyczne klimaty.

Każdemu co… lubi

Zasada zadawalania ludzi powyżej poziomu ich oczekiwań – realizowana jest tutaj na wszyst­kich płaszczyznach – także tej bardzo praktycz­nej. Chcesz zmienić ręcznik? Rzuć go na podło­gę! Sprzątająca pokój – jeśli tylko zechcesz – za­niesie do pralni twoje pranie. Chcesz to zrobić sama? Żaden problem! Na terenie wioski usytu­owano kilka małych pralni automatycznych.

Obsługa, prawie w całości złożona z tubylczej ludności, przemieszcza się po terenie ośrodka rowerami. Już wiem, że tę wspaniałą roślinność utrzymuje w dobrej kondycji sieć deszczownic, starannie ukrytych w gęstwinie traw. Zawdzię­cza ją także tutejszym ogrodnikom, którzy za­czynają dzień od inspekcji terenu. Dla miejsco­wych Club Med to największy, a właściwie je­dyny pracodawca. Po Anglikach, którzy zarzą­dzali Bahamami do 1974 roku (w tym roku wy­spy zyskały niepodległość), zostały zrujnowane plantacje i ruch lewostronny. Nic dziwnego, że szanuje się tu pracę, choć nie widać nadmierne­go nadskakiwania gościom. Bahamczycy dum­nie noszą swoje głowy!