Prawidzie afrykańskie wakcje w Club Med Assinie
Widok z okna samolotu podchodzącego do lądowania w Port Bouet jest niewiarygodny, jak fotografia na seryjnej pocztówce z wakacji. Szmaragdowe morze łączy się niewidoczną dla oka linią horyzontu z szafirowym niebem, gaje palmowe przypominają przydymione, szarozielone plamy. Wrażenie potęguje się zaraz po wyjściu z samolotu. Ponad trzydzieści stopni ciepła, wilgotność, która nie pozwala oddychać, nasycone kolory, nieznane zapay. Czeka nas jeszcze droga do Assinie gdzie spędzimy wakacje all inclusive w wiosce nalżącej do Club Med.
Kiedy dojechaliśmy prawie na sam koniec wąskiego, piaszczystego cypla, wszyscy mieliśmy jedno skojarzenie-Hel. Tyle, że zamiast zimnego Bałtyku ujrzeliśmy ogromne fale Oceanu Atlantyckiego. Za to po drugiej stronie spokojna laguna, idealne miejsce do zażywania morskich kąpieli, jazdy na nartach wodnych czy wakeboard, pływania motorówką albo wiosłową łodzią. Rozlokowaliśmy się w wygodnych, klimatyzowanych pokojach i ruszyliśmy na zwiedzanie miejsca jakby stworzonego przez naturę do słodkiego leniuchowania. Człowiek czuje się tu najlepiej kiedy porusza się wolno albo odpoczywa w cieniu. Nic więc dziwnego, że korty tenisowe świecą pustkami. Komu by się chciało biegać z rakietą w taki upał? Czas spędzaliśmy głównie w wodzie i na wodzie podpływając pirogą jak najbliżej brzegu, by dokładniej przyjrzeć się mijanym wioskom. Ich mieszkańcy, zajęci własnymi sprawami, nie zwracają uwagi na turystów. Nie znaczy to jednak, że są im niechętni. W bezpośrednich kontaktach okazują się mili i przyjacielscy, choć jednocześnie dumni i niezbyt skłonni do zawierania przyjaźni z nieznajomymi. Są piękni, wysocy, szczupli, noszą wysmakowane stroje, które już nieraz stały się inspiracją dla wielkich kreatorów mody. „O, Galliano!” „Coś podobnego zrobił w zeszłym roku MacQuinn”. „Identyczne ozdoby widziałam w dawnej kolekcji Saint Laurenta”, komentowaliśmy mijanych tubylców. „Stanowczo nie jesteśmy najpiękniejszą rasą na świecie”, powiedział ktoś na widok malowniczej grupy w kawiarence na targu. Targ to prawdziwe centrum każdej miejscowości. Rozkrzyczane, kolorowe, pachnące wszystkimi przyprawami świata. Tu robi się zakupy, załatwia interesy, żartuje i wymienia najświeższe plotki. Można tu również zrobić sobie nową fryzurę i się ogolić. Można też zasięgnąć porady lekarskiej u jednego z miejscowych medyków, który w przerwach między „leczeniem” i sprzedażą amuletów handluje drobiem, rybami i owocami. Każdy traktowany jest tu z respektem należnym potencjalnemu klientowi i nawet jeśli niczego nie kupi, na pewno poczuje się fachowo obsłużony i poinformowany.
Zwiedzanie Wybrzeża Kości Słoniowej
Z wycieczek wracaliśmy do naszych klimatyzowanych pokoi dopiero o zachodzie słońca, starając się chwilę powrotu jak najbardziej opóźnić. Kto nie przeżył afrykańskiego zmierzchu, nie wie, jak magiczna to pora. Przyroda, jakby zmęczona całodziennym upałem, dopiero zaczyna budzić się do życia. Krzyk nocnych ptaków, nieznane i niepokojące dźwięki towarzyszyły co wieczór naszemu powrotowi do domu.
Któregoś dnia, podczas samotnego spaceru, schroniłem się przed upałem w restauracji. Powitał mnie sześćdziesięcioletni może, biały mężczyzna. Okazał się Amerykaninem, którego przodkowie pochodzili ze Słowacji. Dziesięć lat temu, znudzony cywilizacją, wyemigrował do Afryki, osiadł na Wybrzeżu Kości Słoniowej, ożenił się ze śliczną, o trzydzieści lat od niego młodszą, miejscową dziewczyną i otworzył restaurację. Dochował się trójki dzieci (najmłodsze przyszło na świat przed kilku dniami, więc tym bardziej była okazja do świętowania) i nieźle mu się powodzi. Wydaje się szczęśliwy, chociaż wciąż narzeka na wszechobecną na Wybrzeżu Kości Słoniowej korupcję. „Tu nie sposób nic załatwić bez prezentu. Ani metryki dziecka, ani rejestracji samochodu”, mówi. O tym, że rzeczywiście nie ma nic za darmo, miałem przekonać się niebawem. Któregoś dnia zobaczyłem na ulicy piękną młodą kobietę z dzieckiem na ręku. Kiedy jednak spróbowałem ją sfotografować, zareagowała gwałtownie i niechętnie. „No, no, no foto”, powtarzała. Dopiero kiedy wytłumaczyłem, że jej zdjęcie może ukazać się w gazecie, złagodniała. Ale… zażądała honorarium. Na szczęście nie było wielkie. Z pewnością warte olśniewającego uśmiechu, którym obdarzyła mnie na koniec.
Knajpki i restauracyjki są dla turystów atrakcją nie mniejszą niż pływanie, narty wodne czy wizyty na targowisku. Przy niskich stołach można tu zjeść miejscowe specjały: ostro przyprawione rybę albo kurczaka, duszone z pomidorami i cebulą. Zamiast frytek, attieke z manioku albo foutou (czyli coś w rodzaju purće o smaku podobnym nieco do ziemniaków), a wszystko to popite piwem mamba, wbrew nazwie słabym i słodkawym w smaku. Turysta zaszczepiony może bez obaw próbować wszystkich specjałów tutejszej kuchni.
Więcej niż połowa mieszkańców Wybrzeża to animiści, wierzący, że cała przyroda obdarzona jest duszą. Ta wiara określa ich stosunek do świata, pełen szacunku i harmonii. Około 20 procent ludności to mahometanie, zaś tylko 15 procent katolicy. I w tym właśnie kraju, w którym katolicyzm jest religią mniejszości, powstała najbardziej zdumiewająca świątynia, której budowę śledziły wszystkie media na świecie. W Yamoussoukro, administracyjnej i politycznej stolicy, w której nie ma siedziby żaden urząd, bank czy partia, wzniesiono gigantyczną bazylikę Matki Boskiej Królowej Pokoju, nieco tylko niższą kopię Bazyliki św. Piotra w Rzymie. (Podobno jej wysokość wynegocjowana została w długich rozmowach z Watykanem). Bazylika nazywana jest złośliwie gigantycznym pomnikiem byłego prezydenta Wybrzeża Kości Słoniowej, Houphoueta-Boigny, inicjatora i fundatora świątyni. Poświęcona przez Jana Pawła II, może pomieścić 200 tysięcy wiernych, ale nawet największe uroczystości gromadzą najwyżej kilkanaście osób. Po śmierci prezydenta Houphoueta-Boigny podupadła zarówno bazylika, jak i sama stolica. Dziś, ociekająca złoceniami, stojąca w szczerym polu, z pasącymi się nieopodal krowami, jest tylko atrakcją dla turystów. I miejscem pracy dla grupki polskich pallotynów, którzy zajmują się administracją tego szaleństwa władzy, zmaterializowanego w marmurach i złocie.
Wybrzeże Kości Słoniowej jest rajem dla turystów. Również tych, którzy nad dolce far niente, narty wodne, łażenie po rozkrzyczanych targowiskach i przesiadywanie w klimatyzowanych knajpkach przedkładają czynne zwiedzanie. Tym proponujemy wizytę w największej metropolii kraju, Abidżanie, nie bez racji nazywanym afrykańskim Manhattanem. Ten wielki, tętniący życiem port jest z pewnością jednym z najpiękniej położonych miast Afryki. Właściwie wycieczkę do Abidżanu powinno się potraktować obowiązkowo. Tak jak przywiezienie w charakterze pamiątki z wakacji jakiegoś wyrobu miejscowych rękodzielników i paczki pachnącego kakao – najważniejszego towaru eksportowego Wybrzeża.
Ivory coast