Na tajlandzkiej wyspie Phuket odkrywałam na nowo radość bycia z innym. Po raz pierwszy zagrałam w golfa, strzelałam z łuku,pływałam w oceanie, tańczyłam do rana. Zgodnie z ideą Club Med w pokoju tylko spałam.Choć trzy razy dziennie jadłam desery,schudłam 2,5 kilograma. Straciłam parę zmarszczek, poskromiłam wiele kompleksów .Żadne wakacje nie dały mi takiej chęci do życia.
Sama jedziesz do Tajlandii? — dziwili się przyjaciele. Co ty tam będziesz robić? — pytali. Po kilkunastogodzinnej podróży jestem wreszcie na Phukecie, wyspie na Oceanie Indyjskim, południowym koniuszku Tajlandii. Mimo nagle zapadłej ciemności usiłuję coś zobaczyć. W Azji jestem pierwszy raz. Na motorowerach jak szalone pędzą maleńkie kobietki o twarzach z wystającymi kośćmi policzkowymi. Jakieś hangary, drewniane domy, a właściwie dachy oparte na mniej lub bardziej odkrytych przepierzeniach. Z szosy widać łóżka, na których śpią ludzie. Wraki samochodów, chude psy. Słupy wysokiego napięcia. A gdzie palmy? Po godzinie znikają rudery. Coraz więcej zieleni. Dojeżdżamy do strażnicy opatrzonej harpunami. Znak rozpoznawczy Clubu Mediterranće. Tu spędzę tydzień. Mam poznać, jak odpoczywają wybrańcy bogów. Bogaci, młodzi, w każdym razie duchem, z całego świata. Kwitnące krzewy, fontanna. Drewniany ażurowy budynek, na schodkach piękne dziewczyny w wieczorowych sukniach i opaleni mężczyźni klaszczą w dłonie. Śpiewają, wiwatują. To na naszą cześć. Uśmiechają się tak entuzjastycznie, jakby witali królową angielską. Wilgoć i upał przylepiły mi ubranie do ciała. Jestem nieprzytomna ze zmęczenia.
Dzisiaj mieliście bardzo ciężki dzień — ze współczuciem w głosach mówią po angielsku i francusku, za chwilę w ręku mam campari ze świeżym ananasem, a maleńka Tajka zarzuca mi na szyję wianek z misternie uplecionych oszałamiająco pachnących kwiatów. Wchodzimy do środka. Miły chłód. W wielkich dzbanach ogromne kolorowe bukiety. Szemrze fontanna otoczona kolumnami. Patio pełne egzotycznych roślin, melodyjnie śpiewa ptak. Czuję się, jakbym dotarła do oazy.
Spotkałam anioła stróża
Marzę o prysznicu i chwili samotności. Jeszcze nie wiem, że tu mogę być sama tylko we własnym łóżku. Zawsze dotrzyma mi towarzystwa GO, czyli gentil organizateur, uprzejmy organizator. GO pochodzą z całego świata. Są młodzi, wykształceni, znają perfekt przynajmniej dwa języki. Zagadują przy stole, organizują wspólne zabawy. Czuwają, żeby nikt nie czuł się źle. Zawsze obok, pogodni, uczynni. Co pół roku zmieniają wioskę, bo przyzwyczajenie stępia entuzjazm.
Wioski Club Med to prostota, ekologia i ruch. Tu nikt nikogo do niczego nie musza. Zmęczeni wspólną zabawą mogą odsapnąć w samotności nad oceanem.
GO, Australijka, bierze mój bagaż. Mijamy spory basen otoczony ażurowymi domkami (bar, restauracje, teatr). Po schodach w dół i nagle cisza ogrodu, tylko szum oceanu i świerszcze. Duszący zapach kwiatów. Wśród kipiącej zieleni rozrzucone drewniane, o spiczastych dachach bungalowy.
-Tu masz wodę w dzbanku. Innej lepiej nie pić, światło zapala się przez włożenie klucza do skrytki przy drzwiach — tłumaczy.
-Chcesz nowy ręcznik, to zużyty rzuć na podłogę. Mówi tak szybko po angielsku, że przez chwilę nie rozumiem. Od razu zauważa moją zagubioną minę. Jeszcze cieplej się uśmiecha. — Don’t worry, be happy — to zdanie jak magiczne zaklęcie będę tu słyszała często.
-Odpoczniesz, jutro poczujesz się lepiej.
Rozglądam się. Czytałam wcześniej o wioskach Club Med. Ich zasada to prostota i bliskość natury. Ekologia.
Najbliżej natury
W prospekcie znajduję informacje o synchronizacji oświetlenia i klimatyzacji, dzięki czemu oszczędza się energię. O praniu bez fosforanów z użyciem minimum detergentów. O tym, że zepsutych rzeczy nie wyrzuca się, ale reperuje bądź odprzedaje za niższą cenę. W Club Med nie znajduję plastikowych opakowań. Używa się przedmiotów z surowców, które można przetworzyć powtórnie.
-I nie bój się jaszczurek, one zjadają komary — Australijka dostrzegła moje spłoszone spojrzenie, gdy szłyśmy korytarzem, a gady uciekały spod nóg.
Rano przecieram oczy ze zdumienia. Pada.
Ba, leje. — Od 20 lat nie było takiego deszczu pociesza nas koło południa Grace, nasza piękna o nieskazitelnej figurze GO. Jestem załamana. 14 godzin lotu po to, by zobaczyć tropikalną ulewę? Położyć się z książką w moim bungalowie? Wychodzę jednak. Korytarze nie mają ścian, ale na szczęście mają dachy. Sucha docieram do restauracji. Na razie więc jem. Club Med to raj dla obżartuchów. Praktycznie jeść można przez cały dzień, bo kiedy kończy się śniadanie, zaraz zaczyna się lunch, po paru godzinach kolacja, którą można skończyć późnym wieczorem.
Krewetki w sosie rose
Długie, bogato zastawione stoły, na których jest wszystko, co najlepszego wymyśliły kuchnie: chińska, włoska, francuska, japońska, no i tajska. O tajlandzkiej kuchni wszyscy tu mówią międzynarodowym słowem: super! Ośmiornice a la suflet w piance z kokosowego mleczka, ryba „red” panierowana wiórkami kokosowymi. No i przepyszna zupa z wodorostów w kolorze dojrzałego bakłażana, ostra, o smaku niepodobnym do niczego. Na moich oczach kucharz smaży krewetki i rostbefy. Wycina z homarów najlpsze cząstki, żebym przypadkiem nie czuła się zakłopotana z powodu braku doświadczenia. W misach sosy, przyprawy, dziesiątki sałatek. Pachną ananasy, papaje, arbuzy i melony. W saturatorach: wrzątek, kawa, mleko, soki i piwo. W wiklinowych koszach francuskie wino, czerwone, białe i rose. Na desery w pierwszej chwili patrzę obojętnie: zawsze wolałam śledzie niż torty. Ale… choć kawałeczek, żeby opowiedzieć w Warszawie, co tu jadłam. Rozpływa się w ustach. Masy są z mielonych kokosów, migdałów i orzechów. Kremy lekkie jak puch, pachnące owocami i… koniakiem. Oczami wyobraźni widzę siebie po tygodniu… z talią słonia. Ale po powrocie okazało się, że schudłam 2,5 kg. Po owocach i winie organizm trawił jak szalony. Zajadałam się rybami. Dotąd nie wiedziałam, że mogą być tak doskonałe.
Tu używa się tylko oliwy i wszystko smaży w bardzo rozgrzanym głębokim oleju. To sprawia, że mięso, ryby, jarzyny nie nasiąkają tłuszczem. Mięsa są chude. Jarzyny kucharz rzuca na wrzący olej i po trzech minutach podaje. Chrupiące, aromatyczne, nie tracą barwy. Stałam się fanką… marchewki. Jest pyszna, gdy nie przypomina naszej rozgotowanej brei z zasmażką. Popatruję na talerze sąsiadów. Wypełnione po brzegi. Tu nikt nie oszczędza żołądków. Jeszcze jedna dokładka, no może jeszcze tylko to… Różnorodność i swoboda wyboru kusi.
Jestem „the best!
Leniwie rozłożona na drewnianym łóżku słucham szumu oceanu i zastanawiam się, co dalej. Zaraz pojawia się GO, która już pamięta moje imię. Pyta, czy nie chcę obejrzeć wioski. Deszcz leje. — Pójdziemy tam, gdzie są dachy — uprzedza moje wahanie. — Jaki sport uprawiasz? Czy lubisz golfa, strzelanie z łuku, piłkę wodną? — podpowiada. Kręcę głową. — Let’s try. Te słowa będę tu słyszeć bardzo często.
Ping-pong, siatkówka, aerobik, stretching. Muzyka, która porywa. Nie dajesz rady w takim tempie? Rób po swojemu. Nikt cię nie skrytykuje. Najważniejsze: spróbuj. Zacznij żyć — tutejsze credo. Jeśli stoisz z boku, tylko wegetujesz. Ba, łatwo powiedzieć. Trafił mi się ten wyjazd jak kurze złote jajko. Czy warto zmuszać się do nowego, jeśli nie masz szans na przyszłość? Czy rzeczywiście nie mam? A gdyby tak przez dwa lata zrezygnować z… no, jeszcze nie wiem. W duchu karcę się, że jednak liczę.
Nagle deszcz ustaje. W ciągu dosłownie paru minut znikają chmury, a niebo jest koloru dżinsów. Oblewa mnie wilgotny upal, przed którym przestrzegano w Polsce. Ale czuję się świetnie. Po paru dniach zauważę, że moje włosy staną się błyszczące i pełne życia. Skóra wygładzi się, lepiej ukrwiona nabierze lekko różowej barwy.
Stanę sobie z boku i tylko popatrzę na strzelanie z luku, myślę. Kto by się tego uczył w moim wieku. Po paru dniach skreślę wyrażenie „w moim wieku”. Nigdy na nic nie jest za późno. Nikt nie jest śmieszny w tym, co robi po raz pierwszy. A nieporadność nie jest powodem do wstydu. Tarcze dla pierwszoklasistów stoją tak, że zawsze w coś się trafi. To podbudowuje.
Trener cierpliwie ustawia każdemu rękę. Mówi: Jest świetnie, spróbuj, może tak będzie ci jeszcze lepiej? Obok mnie próbuje Eva, pięćdziesięciolatka o figurze młodej dziewczyny. Jest Greczynką z wielkim wdziękiem… duka po angielsku. Każdego popołudnia siedzi w barze, sączy long drinka i… uczy się języka. — Mój nowy mąż jest fanem Club Med. Ja przyjechałam pierwszy raz. Podoba mi się. Następnym razem będę dobrze mówić po angielsku. Żeby czuć się tu bardziej szczęśliwą.
Rozkosze tajskiego masażu
Znów pada. Może pójść na słynny tajski massage? Leżę trochę zdenerwowana w oczekiwaniu. Maleńka Tajka długo głaszcze, lekko wyginając moje palce stóp. Rozmarzam się. Nagle czuję ostry ból w kręgosłupie, przeklinam chwilę, w której się zdecydowałam tu przyjść. Po godzinie wydaje mi się, że żadnej kości nie mam na swoim miejscu. Wreszcie koniec. Idę na spacer. Mija kilkanaście minut i czuję jak moje ciało… znika. Jestem lekka i mam ochotę… na wszystko. Po dwóch dniach wreszcie prawdziwy tropik. A we mnie walczy świeżo obudzony sportowiec z wypracowaną przez dzieści lat naturą leniwca. Raz poczuć się jak Alexis. Ułożę się wygodnie na plaży pod parasolem i przez rurkę będę sączyć sok z kokosa… Gram w golfa. Na polach jest pięknie. Tak zielonej trawy nigdy nie widziałam. Pagórki drzewa, oczka wodne. Rozbudziła się we mnie ciekawość. Co pasjonującego jest w tym pozornie monotonnym strzelaninu do kolejnych dołków? GO pokazuje, jak trzymać kij. Inni obok też wymachują nim jak siatką na motyle. Czerwone mrówki atakują adidasy, gdy tylko dłużej namyślam się nad kolejnym strzałem. Jeśli chcę należeć do wspólnoty clubmedowców, muszę je polubić. — Tu żyjemy w symbiozie ze wszystkimi stworzeniami — mówi spokojnie GO. Ale zaraz przynosi jakiś płyn, smaruje pogryzioną łydkę. Ulga. Ani razu nie trafiam w dołek, ale GO uważa, że mam motoryczny, talent.
Zastanawiam się, kiedy znaleźć czas na pracownię artystyczną. Lubię lepić w glinie. Tu mogę jeszcze spróbować malarstwa na jedwabiu i batiku. A jeszcze przedwczoraj tydzień wydawał mi się taki długi.
W słońcu wszystko wygląda weselej. Palmy, bananowce. Szaleństwo obsypanych kwiatami krzewów podobnych do naszych azalii, tylko wielkości parterowego domku. Znajduję brata domowego fikusa. W tajlandzkim wydaniu jest wielkim drzewem, które pięknie kwitnie i równocześnie bogato owocuje. Kroton, monastera dziurawa, nasze rośliny z parapetu, tylko setki razy większe i bajecznie kolorowe.
Ptaki przekrzykują się nawzajem. Szczęściarz w plątaninie krzewów może zobaczyć kolibra. Jest taki maleńki, mniejszy od wróbla. Dziwi mnie cisza. Ludzi w ogóle nie słychać. Podobno odpoczywa tu trzysta osób. Jest też ze stu GO i jeszcze dwie setki personelu. A przecież wszyscy zachowują się naturalnie, rozmawiają, śmieją się. Bungalowy dzieli od restauracji i basenu masa zieleni, może to ona pochlania dźwięki, a może tu nikt nie podnosi głosu? Nawet dzieci są, a jakby ich nie było. Bezpieczne pod opieką specjalnie przeszkolonych opiekunów pozwalają rodzicom znów czuć się młodo. Co pewien czas monotonny gwar nad basenem przerywa chór dziecięcych głosów wspieranych sopranem japońskiej GO. Maszeruje miniclub. Poprzebierane, w pióropuszach, z pomalowanymi twarzami robią wrażenie bardzo zaaferowanych.
Luksusowy luz
Piękna pogoda uruchamia mój kolejny stres. W deszczu nikt na nikogo nie zwracał uwagi. W sportowych ćwiczeniach też wystarczyły szorty i T-shirty. Ale teraz? Odpoczywają tu najelegantsi i najbogatsi ludzie z całego świata. Widzę modne szorty, bawełniane sukienki, sandały. Tutejszy luz nie ma nic ze znanego mi flejtuchostwa. Ubrania są w doskonałym gatunku. Nad basenem rozkwitają kolorowe chusty pareo. Po pokazie, jak je można wiązać (kto by przypuszczał — kilkadziesiąt sposobów), butik przeżywa oblężenie. Każda chusta jest inna. Choć stoły szwedzkie są tuż przy basenie, nikomu nie przyjdzie do głowy jeść, pokazując goły tors lub brzuch. Zresztą grubasów tu ani na lekarstwo.
Może szczęśliwi nie tyją? Tu wszyscy wyglądają tak, jakby komputer zaprogramował ich na radość. Są wzajemnie serdeczni, otwarci. Nie rozmawiają o polityce i nieszczęściach. Ładują swoje akumulatory normalnością. Korzystają z każdej okazji, by się zwyczajnie cieszyć. Phil, czterdziestoletni przedsiębiorca budowlany z Australii, opowiedział mi: Dwa razy w roku jeżdżę do któregoś z Club Med. To mój czas dla mnie. Mój czas z innymi. Pęd do pieniędzy zabił we mnie pierwotne uczucia. Tu oczyszczam się. – Ale bez pieniędzy nie mógłbyś wrócić do swojej prawdziwej natury… – Phil uśmiecha się. – Takie czasy…. Wieczorną atrakcją są show. Scena, muzyka, śpiew, taniec. Pozornie nic nadzwyczajnego. Ale bawią nas niezwykli aktorzy. GO wieczorem zamieniają się w tancerzy, fakirów, komików. Są doskonali. Z takim temperamentem i radością, a równocześnie profesjonalizmem tańczonego kankana nie widziałam na żadnej rewiowej scenie. Śmiałam się do łez podczas skeczów. Jak oni to robią? Po całym dniu pracy tańczą pełni entuzjazmu, weseli.
Każdego dnia show jest inny. Kończy się przed północą. Pora na „crazy sings”, szalone piosenki. Tańczymy wszyscy. Śpiewamy piosenki o tym, że jesteśmy szczęśliwi i jest nam dobrze razem. Rozbawieni nie mamy ochoty iść do łóżek. W dyskotece, przy drinku, można tańczyć do rana.
W objęciach słonia
Ale Club Med to nie Tajlandia. Club Med na całym świecie mają tą samą wspaniałą formułę premium all inclusive, ale każdy z nich ma w sobie coś unikalnego. Ich miłośnicy twierdzą, że to właśnie jest fantastyczne. Nie każdy chce opuszczać szczęśliwą wyspę. Dla ciekawych może być safari. Podjeżdżają samochody terenowe, z lekka poobijane, o twardych siedzeniach, bez bocznych ścian. Kiedy znów lunie, brak szyb okaże się istotny. Dotąd wydawało mi się, że moim marzeniem są podróże mercedesem. Ale kiedy jeep pędzi! po wertepach, w pełnym gazie przeskakiwał rowy, Australijka koło pięćdziesiątki omdlewała w ramionach męża i krzyczała przerażona: slowly! slowly!, czułam się wspaniale. Tim, Amerykanin, dyrektor biura podróży w Warszawie, przyglądał mi się uważnie. – Anna, ty nie znałaś siebie. Ty dostajesz nową osobowość. Oglądamy plantacje kauczuku. Z niepozornych, srebrzystozielonych niewysokich drzew zamiast żywicy płynie białe mleko. Wąskimi łodziami płyniemy brunatną rzeką wypatrując krokodyli. Daremnie. Takiej egzotyki tu nie ma. Ciemne plamy na wodzie to tutejsze kobiety. Godzinami leżąc w mętnej, pełnej rozmaitych małych stworzeń wodzie, szukają w mule małży. Raz poczułam się nieprzyjemnie, kiedy nieumiejętnie wiosłując wpłynęliśmy w nie. Zerwała się sieć. Ale one tylko się uśmiechnęły. Stara, o wesołej pomarszczonej twarzy podała mi właśnie wygrzebaną muszlę. Nie było w niej perły. Ale Tajka przecież o tym nie wiedziała.
W dżungli jest wilgotno i bardzo gorąco. Gryzą wielkie czerwone mrówki i komary. Większość z nas – niestety – wybrała się na wędrówkę w szortach. Roślinność wydaje się oglądana jak przez szkło powiększające. Wielkie kwiaty. Monstrualne liście. Ktoś pokazał mi mimozę. Była maleńka i delikatna jak… mimoza. Pod dotykiem skuliła się, zmarszczyła, na chwilę umarła. Słychać pohukiwanie małp. Godzina marszu w dżungli to jak siedem w polskim lesie. Zmęczeni padliśmy na drewniane bale. Kiedy wreszcie będą słonie? Wszyscy szykowali aparaty. Marzyłam od dzieciństwa, żeby dotknąć słonia. A ponieważ nie znoszę cyrku ani ZOO, nigdy przedtem nie miałam tej szansy. Przyszedł ogromny i srebrzysty. Wyciągnął trąbę w naszą stronę, jakby się chwilę zawahał. I nagle owinął moje ramiona. Delikatnie uniósł na parę centymetrów w górę. Poczułam się szczęśliwsza, niż gdyby objął mnie Alain Delon. A skórę miał jak gofrowany nubuk, szorstką i niewiarygodnie delikatną jednocześnie.
Widziałam ósmy cud świata
W Club Med, jeśli ktoś ma taką potrzebę, codziennie może wyruszać na inną wycieczkę. Globtroterzy uważają, że Phang Nga Bay, półtorej godziny wodolotem z Phuketu, jest najpiękniejszym miejscem na ziemi. To legendarne skały, które stopniowo powstawały z muszli i teraz wyrastają z oceanu. Tam kręcono zdjęcia do Jamesa Bonda. Trzy razy kapitan portu odwoływał wycieczkę. Szalał nietypowy dla tej pory roku sztorm. Żeby przekupić Neptuna, rzuciłam w morze mój talizman. Następnego dnia morze było jak lustro. Zostawiłam w bungalowie przygotowany wcześniej awiomarin i ruszyłam na James Bond Island.
Wszyscy jęknęli z zachwytu, gdy nagle wyłoniły się z oceanu kolorowe maczugi. Wpływaliśmy w pieczary. Nad naszymi głowami wisiały poszarpane skały, niebieskawe, różowe i żółte. W zatoczkach morze zmieniało barwę, z szarozielonej stawało się błękitne. – Pięknie jest, ale u nas właśnie siadają do lunchu – ktoś westchnął obrazoburczo. Grace po polsku znała wprawdzie tylko słowo „dziękuję”, ale powiedziała: płyniemy jeść. Miasteczko, ładne dziewczyny w bajecznie kolorowych sukniach. Zamiast toalety wycięta w desce dziura. Na prymitywnych straganach leżały prawdziwe perły.
Nasyconych wrażeniami, zupą z krewetek, homarami z wody i coca-colą zawieziono nas na bezludną wyspę. Kto miał jeszcze siły, w oceanie, przejrzystym jak kryształ, szukał zielonkawej rozgwiazdy, wyławiał kolorową muszlę albo kawałek koralowca. Po plaży pędziły kraby. Szumiały palmy kołysząc kokosami. Ułożona za skałą poczułam się jak Robinsonka, cudownie zespolona z nieskazitelną naturą. W tym momencie nasza długonoga GO podała mi szklankę zimnego piwa, czy można sobie wyobrazić coś piękniejszego?