Tuż przed kołem podbiegunowym, w północnej części Finlandii, leży Rovaniemi, stolica Laponii.
Od listopada do stycznia słońce tu nie wschodzi.
Nie oznacza to jednak, że jest ciemno.
Niebo rozjaśnia zorza polarna tworząca zielono-żółto-niebieską łunę. Ponadto świat od października do kwietnia (gdzieniegdzie nawet do czerwca) rozjaśnia leżący grubą warstwą śnieg. I choć temperatura spada poniżej 20 °C, kontynentalny, suchy klimat sprawia, że zimno jest mało odczuwalne i dokuczliwe.
Finlandia to chyba jedyny kraj na świecie, który, korzystając ze wszystkich zdobyczy naszego wieku, nie płaci za nie ceny, jak skażenie środowiska naturalnego, tłok, hałas czy brak przestrzeni życiowej. Tu panuje przyroda.
Przyroda i najbardziej chyba znana na świecie osoba Święty Mikołaj. To właśnie tu, na samym kole podbiegunowym, niedaleko od Rovaniemi, leży Santa Park mała wioska przypominająca obrazek z bajek dla dzieci, ozdobiona setkami światełek. I choć prawdziwy dom sławnego staruszka znajduje się w Korvatuuturi, małej kryjówce we wschodniej Laponii, Santa Park jest jego miejscem pracy, gdzie przygotowuje dla nas świąteczne prezenty.
Panuje tu zawsze nastrój świąt Bożego Narodzenia. Wszędzie stoją pięknie ubrane choinki, piętrzą się góry kolorowych prezentów. To tu, odstawszy swoje w kolejce, można podejść do samego najprawdziwszego Mikołaja. Małe dzieci mogą wdrapać mu się na kolana i wyszeptać do ucha życzenie. Dorośli też…
Proszę więc się nie dziwić, że miałam nieodpartą potrzebę uściskania go, choćby za te wszystkie prezenty, które przez tyle lat znajdowałam pod choinką. A przez to, że w Laponii Mikołaja otacza jakaś niewiarygodna magia, poczułam się naprawdę jak małe dziecko, którego marzenie się ziściło. A kiedy jeszcze dostałam od niego cukierka, jak na skrzydłach obiegłam całe Jego królestwo, w którym najwięcej miejsca zajmują sale z workami pełnymi listów. Rokrocznie przychodzi ich tu parę milionów.
Dla wielu, którym Święty Mikołaj już tak bardzo nie imponuje, największą atrakcją Laponii są skutery śnieżne. W porównaniu z samochodami mają mnóstwo zalet nie zapadają się w śnieg, nie potrzebują ulic i są łatwe w obsłudze, od roweru zaś różni je całkowita stabilność pojazdu i automatyczna skrzynia biegów. Ale choć prowadzenie polega na przyciskaniu dźwigni gazu lub hamulca znajdujących się w uchwycie kierownicy, formalnie wymagane jest prawo jazdy, obowiązują przepisy drogowe oraz zakaz picia alkoholu.
Śnieżne safari, czyli jazda skuterami za przewodnikiem, może trwać parę godzin, dzień lub tydzień. Niezliczone trasy ciągną się przez cały kraj, aż do Szwecji na zachodzie i Rosji na wschodzie. Trasy prowadzą przez zamarznięte rzeki i jeziora, wśród pagórków i przez las. Warunek jest jeden: nie wolno niszczyć ani zakłócać przyrody. Dlatego używa się benzyny tylko bezołowiowej, jeździ tylko wyznaczonym szlakiem lub za przewodnikiem.
Przed śnieżnym safari ubieramy się „na cebulę” w ciepłe, choć cienkie warstwy bielizny, golfów i bawełnianych skarpet. Na to luźne spodnie i sweter. Wraz ze skuterem otrzymamy czerwono-granatowy skafander, ciepłe gumowe buty oraz kask. Pod kask zakładamy kominiarkę ściśle przylegającą do twarzy oraz gogle. Najmniejszy odkryty kawałek twarzy może się podczas jazdy odmrozić.
I jazda! Mijamy choinki uginające się pod ciężarem śniegu, skaczemy ogromną maszyną przez muldy, mkniemy z olbrzymią prędkością po idealnie gładkiej tafli zamarzniętej rzeki.
Pierwszy odpoczynek robimy na świeżym powietrzu. Na wielkiej polanie czekają ławy pokryte skórami reniferów, w niewielkim namiocie, przypominającym indiański wigwam, gazowy palnik podgrzewa wodę na herbatę. Druga przerwa w podróży to lunch, tym razem w igloo.
Jestem potwornym zmarzluchem, zwykle o żadnym posiłku w temperaturze poniżej 23 °C nie chcę słyszeć, a tu, ku mojemu zdziwieniu, siedzę w wielkiej lodówce o temperaturze 5 °C i delektuję się ciepłymi potrawami podanymi na grubej desce. Najpierw wędzony łosoś, następnie mięso renifera z borówkami i gorące kartofle zawinięte w chustę.
Odważni, którzy wybrali się na kilkudniowe safari, będą nocować w otwartym obozie, gdzie przy ognisku, w specjalnych szczelnie zamykanych śpiworach, spędzą noc pod migoczącymi gwiazdami.
Choć nie zdecydowałam się na takie szaleństwo, moją odwagę poddano próbie, gdy przekroczyłam koło podbiegunowe i, jak każdy nowicjusz, musiałam przejść tradycyjny obrzęd.
Posadzono nas w niewielkim namiocie. Ogień z ogniska buchał nam w twarz. Najpierw dostałam dziwaczną miksturę do picia, po czym podszedł do mnie Lapończyk z olbrzymim nożem, kazał się nachylić i szybkim ruchem dłoni naciął mój kark. Tak mi się przynajmniej wydawało aż do chwili, gdy zobaczyłam w jego dłoni zaledwie kilka własnych włosów. Przeszedłszy ten chrzest, dostałam świadectwo bycia „po drugiej stronie”, w krainie lumi.
Lumi po fińsku oznacza śnieg. To śnieg zalegający w tych regionach ponad 200 dni w roku jest źródłem natchnienia mieszkańców, by wymyślać coraz to nowe atrakcje. Można jeździć po nim na nartach, saniach z zaprzęgiem reniferów lub psów husky, na bobslejach i skuterach. Z lodu buduje się tu igloo i lodowe pałace, tworzy finezyjne rzeźby i posągi; można wytarzać się w nim, wychodząc z sauny, a nawet go jeść.
Ze sportów ulubione są tu slalomy samochodowe między śniegowymi przeszkodami, rzucanie lassem, biegi z pochodnią oraz skoki w miękki śnieg. Ale najpopularniejszym sportem zimowym w Finlandii jest jednak narciarstwo. Przede wszystkim biegowe, które w Laponii uprawiają wszyscy, oraz zjazdowe.
Na to ostatnie nie ma może warunków równych alpejskim, ale krótkie, najwyżej trzykilometrowe trasy rekompensuje lepsze samopoczucie z powodu wyższej zawartości tlenu w powietrzu. No i gwarancja, że śnieg na pewno będzie od listopada do maja.
W kraju mającym 187 tysięcy jezior żegluga śródlądowa musi być doskonale rozwinięta. Dlatego z mojej wędrówki wracam wielkim lodołamaczem. Ostry kadłub z łatwością kruszy lód grubości 50 centymetrów, sunąc szybko do przodu. Huk kruszonej tafli lodu przykuwa moją uwagę, póki syrena nie daje znać, że robimy postój na kąpiel.
Ubrani w czerwone gumowe kombinezony, odkrywające jedynie część twarzy, ustawiamy się w kolejce do dźwigu. Wchodzimy pojedynczo na malutką platformę, a długie ramię dźwigu delikatnie stawia nas na lodzie. Zbieram w sobie całą odwagę i zanurzam się w wodzie, przytrzymując ręką płynącą krę. Kombinezon umożliwia swobodne unoszenie się na wodzie. Leżę na plecach, puchaty kaptur naturalnie utrzymuje uniesioną głowę. Wolno, leniwie wychodzę na bryłę lodu zupełnie jak foka. Szkoda, że nikt nie rzuca mi sucharków.
W oddali widzę nową grupę podróżników jadących wężykiem na skuterach. To chyba jedyne miejsce na świecie, gdzie środki lokomocji lądowej i morskiej poruszają się tą samą trasą, lawirując w dodatku pomiędzy wędkarzami zaczajonymi nad dziesiątkami przerębli.
Patrząc na skutery, przypominam sobie dźwięk dzwoneczków u szyi reniferów w zaprzęgu. I jeszcze szybszą podróż saniami ciągniętymi przez psy husky, które po zamarzniętym jeziorze gnały niewiele wolniej od samochodu. Otulona w miękkie futra pędziłam przez białoszare przestworza, czując zimny wiatr na policzkach. Wiedziałam wtedy dobrze, że tego uczucia unoszenia się w białych przestrzeniach końca świata nie zamieniłabym na żadną białą plażę pod palmami.
Magdalena Boratyńska